top of page

Maraton


 

Marathon

Spotkaliśmy go w Singapurze, choć pochodzi z Malezji. Biega ultramaratony. Przebiegłam w życiu maraton raz i wydaje mi się, że przebiegnięcie choć jednego kilometra ponad ustawowe 42 jest absolutnie niemożliwe. A jednak. Można biegać ultramaratony i można biegać je z chorobą nerwowo-mięściową. Można biegać je mając 30 lat choć lekarze gdy miało się lat 10 powiedzieli, że 20 urodzin się nie dożyje. Można też mieć wspaniałą żonę i córkę, mimo że ma się trudności z podstawowymi wydawałoby się czynnościami: jedzeniem, pisaniem, chodzeniem, mówieniem. Można. Można też jeździć i opowiadać o sobie, wyciskać ludziom łzy z oczu i motywować ich do tego, by zabrali się za własne życie. Cheng Zhee Long wycisnął z moich oczu mnóstwo, przywołał też wiele wspomnień mojego własnego maratonu i dużą chęć zmierzenia się z tym wyzwaniem po raz kolejny. Ultramaraton jakoś w mojej głowie też się zapisał (szczególnie że to drugi spotkany w tym miesiący ultramaratończyk), ale boję się jeszcze nawet wymówić tej myśli na głos.

Pomyślałam sobie jednak, że skoro już o maratonach mowa, napiszę o tym moim, półtora roku temu (naprawdę tak dawno?! A jakby wczoraj). Nigdy nie spisałam myśli i wrażeń, więc mimo że są z przeszłości, może znajdzie się jakiś sposób, by powiązać je z tym co teraz. Spróbujmy.

Zaczęło się od tego, że wszyscy mówili o maratonie. Oczywiście. Jak już jakaś myśl zaświta Ci w głowie, to nagle wszyscy o tym mówią, to robią, to kupują, do tego się szykują. Znajomi, znajomi znajomych, wszystkie gazety jak na zawołanie tworzą artykuły po to tylko, byś wreszcie zrezygnowany/a powiedział/a: ok, ok, zrobię to. Przebiegnę maraton. Od decyzji do maratonu dzieliły nas cztery miesiące intensywnej pracy. Treningi co drugi dzień, często do północy, bo tylko późnymi wieczorami mieliśmy czas biegać. Słońce czy deszcz, zmęczenie czy nie, biegniemy. Na początku godzina wydawała się wiecznością, z czasem okazało się, że godzina to nic prawie, ot mała rozgrzewka. Pierwsze 20 kilometrów biegu zaliczyliśmy w Górach Świętokrzyskich, gdzie postanowiliśmy spędzić jeden z długich weekendów. Myślałam, że nie ruszę się już nigdy nigdzie, a to przecież wciąż była tylko połowa! Przed maratonem nigdy nie biegnie się 40 km. Właściwie nigdy nie zrobiliśmy więcej niż 20 parę. 40 km można zrobić raz, a potem ciało potrzebuje długiej, bardzo długiej regeneracji. Do samego końca nie wiedzieliśmy czy to się uda czy się nie uda. Ostatniego dnia co minutę zmienialiśmy nastawienie: zrobimy to albo zrobimy ile się da i będzie dobrze.

Ruszyliśmy szybszym tempem niż podczas treningów. Obecność innych dodawała adrenaliny. Pierwsze 20 km przebiegliśmy bez większych problemów. Ale zaraz potem zaczęły się schody. Każdy kilometr rozwlekał się w nieskończoność. Koło 27 kilometra postanowiliśmy sie rozdzielić. Andrea biegł szybciej niż ja, a dostosowywanie się do wzajemnego tempa było coraz bardziej męczące. Razem nie mieliśmy szans dobiec do mety. Pierwsze kilka kilometrów po rozstaniu było pół truchtem, pół marszem. Już nawet chodzenie graniczyło z cudem. Rozpoczął się taki ból, że każde przesunięcie nogi, nie ważne w jakim tempie, było walką. Najgorsze przyszło jednak koło 35 kilometra, który przebiegał tuż przed naszym domem... tego nie robi się biegacz(k)om. Poddałam się. Czułam, że nie dam rady biec, a przecież moim celem nie było przekroczenie mety marszem. Chciałam do mety dobiec, a nie byłam już w stanie. Poddałam się. Weszłam do naszej małej kawalerki na trzecim piętrze i padłam na łóżko. Nie było we mnie żadnych myśli, żadnych emocji. Przez chwilę leżałam jakby mnie nie było. A potem, nagle, wciąż bez żadnej dającej się zidentyfikować myśli, podniosłam się i zaczęłam biec. Czystą siłą woli. Chwilę zajęło mi dogonienie maratonu, za którym otwierały się już ulice. Po chwili zaczęłam prześcigać ostatnich zawodników/czki. Byłam jedyną osobą, która wciąż biegła. Biegła moja głowa bardziej niż moje ciało. Napisałam smsa do Andrei, że biegnę znów. Nie spodziewał się, że te ostatnie kilka kilometrów pokonam tak szybko. Ja też się nie spodziewałam. Przed chwilą nie byłam w stanie iść, a teraz biegnę. Moje ciało całkowicie poddało się woli. Ostatnich kilkaset metrów przebiegłam sprintem. Wszystko dochodzi do głowy i serca w momencie przekroczenia mety. Łzy, emocje, stres, wszystko płynie bez zatrzymania. Siadam pod jakąś ścianą i jestem po prostu. Tu i teraz. Patrzę na zawieszony na szyi medal. Właśnie skończyłam maraton.

Jaki to wszystko mogłoby mieć związek z podróżą? Na pewno ogromny związek ma ze mną. Pokazuje jak w życiu działam. Zdarza mi się wątpić. Zdarza się upaść. Zdarza się zatrzymać. Różnica między porażką a wygraną polega na tym jedynie, że się podnosisz. Ta mała różnica między przegranym a zwycięzcą. Podnieść się. I jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Nie do trzech razy sztuka, ale do trzydziestu, do trzystu jeśli trzeba. Słucham światozmieniaczy z całego świata i to właśnie słyszę: działaj. Nie poddawaj się. Znajdź inną drogę, jeśli trzeba. Do przodu. Nie musisz być pierwszy/a. To nie wyścig z innymi. To wyścig z sobą samym/ą. To siebie musisz pokonać. Od siebie być lepszym/ą. I nie ważne czego wyścig dotyczy. Czy to maraton, czy własna organizacja, czy podróż dookoła świata, czy zmiana w życiu, rodzina, zdrowie. To Twój wyścig o bycie lepszym/ą każdego dnia. Lepszym/ą od siebie samego/ej.

Powiązane posty

Zobacz wszystkie
bottom of page
Domain: exchangetheworld.info Token: 8f33766246f6a39ac26f12d885511de2616edb4d1c5396105cb312c07a5d1a5f